Powrót do Domu

                Od jakiegoś czasu prześladował mnie temat odprowadzania dusz. Natykałam się na niego na każdym rogu. W zasadzie nie zdziwiłabym się, gdyby nagle stanęły przede mną zastępy dusz, żądając przeprowadzenia. Nie zamierzałam jednak podejmować się tego. Teoria, teorią, ale temat mocno wykraczał poza moje kompetencje. Każdy „specjalista” opisywał inne, niezawodne jego zdaniem, sposoby. Wrodzony sceptyk, mieszkający we mnie, odrzucał wszystkie. No i nie znam żadnych dusz, którym należałoby pomóc. Nic, nawet jednego marudera, który skrzypi podłogą i przepala żarówki. Więc kiedy moje, niezbyt mocne, zainteresowanie tematem opadło, wróciłam do druzgoczącej przyziemności.

                Pewnego dnia, odezwała się do mnie moja klientka, której kiedyś stawiałam karty. Twierdziła, że ciągle czuje obecność swojego zmarłego chłopaka, a nawet widzi go na zdjęciach (zbyt niewyraźnych, by mogły posłużyć za dowód takiemu niedowiarkowi jak ja). Chciała mojej pomocy. Nie zapytałam, skąd jej przyszło do głowy, że właśnie ja mogę tej pomocy udzielić. „Przypadki” już dawno przestały mnie dziwić. Obiecałam spróbować.
                Nie ukrywam, że trochę mnie ten pomysł przeraził. Bynajmniej nie z powodu leku przed pomstą duchów. Wiem, ze to poważne mieszanie się do świata, o którym mam niewielkie pojęcie. Nie chciałam skończyć z nawiedzeniem. No i pozostawała jeszcze dość delikatna kwestia- psychika dziewczyny. Śmierć bliskich jest bolesna. Nie zamierzałam igrać z uczuciami mojej klientki.
                Zaczęłam więc od rozłożenia kart. Wydały mi się cudownie stabilne i materialne. Poprosiłam o konkretne ukazanie problemu zmarłego. Natychmiast zaczęły do mnie spływać wrażenia i odczucia, dotyczące sytuacji. Niewiele miały wspólnego z tradycyjną symbolika tarota. W związku z tym, zignorowałam ją, skupiają się na docierających do mnie informacjach. „Rozumie! Wyłącz się!”, nakazałam, bo gnoje już zaczynał mi szeptać do ucha, ze jestem starą oszustką.
                Chłopak przed trzydziestką. Wysoki, szczupły. Brązowa czupryna i szelmowski uśmiech. Żartowniś z niego był… Śmierć? Chaos myśli. Lepkie, negatywne emocje, oplatające ciało chłopaka. Narkotyki. Złość. Strach. Ucisk na krtań. Brak tchu. Niemy krzyk. Nie mogę się uwolnić!
                No tak. Powiesił się. Paskudna śmierć.
                Po rozmowie z klientką informacje potwierdziły się. Wygląd, cechy charakteru, problem z narkotykami, samobójstwo. „Skąd pani to wie?”, pytała.
                Wiedziałam, że teraz czeka mnie „rozmowa” ze zmarłym, ale ciągle odkładałam ją na później. Tłumaczyłam sobie, że nie jestem jeszcze gotowa. Ignorowałam coraz bardziej wyczuwalną obecność niematerialnego gościa. Widać, niechcący zaprosiłam go do siebie. To mi się średnio podobało.

źródło fotografii: http://soulhealers.com.au

                Na drugi dzień musiałam pojechać do rodziców. Wyjazd był nieplanowany, ale stał się doskonałym pretekstem do odłożenia „seansu”. Niestety, tylko dla mnie.
                Przy wieczornej herbatce, opowiadałam mamie o wydarzeniach ostatnich dni. Z każdą minutą stawało się jasne, że nie mogę już dłużej tego odkładać. Od kilu godzin nieustannie drapało mnie w gardle, jakby coś uciskało na krtań. Mimo, ze w piecu huczało, ja marzłam. W końcu w kuchni spadły z blatu talerze po kolacji. Kot niewinnie wylegiwał się na kanapie.
- Lepiej się nim zajmij, zanim zdemoluje mi cały dom- westchnęła mama. Wyjęła z szuflady białą świecę.- Proszę, jest oczyszczona. Tylko nie naściągaj mi armii duchów, bo pies dostanie zawału- powiedziała spokojnie, zbierając kubki ze stołu.
                Jasne. Już czas. Bardziej nieprzygotowana nie będę.
                Poczekałam aż domownicy usną, ignorując nieustanne podduszanie, którym mój niematerialny gość przypominał o sobie. W końcu pogasły światła i zapadła cisza, przerywana pochrapywaniem taty. Pies, jakby wyczuwając, ze coś się święci, poszedł spać do sypialni rodziców. Kot wciąż leżał na kanapie, przyjmując swoje zwyczajowe kocie pozy. Nie reagował na nic.
                Wyłączyłam lampę w salonie, pozostawiający tylko lampki, na wciąż nierozebranej choince. Zapaliłam świecę, prosząc swoje anioły, przewodników i wszystkich świętych, wszystkich religii świata o ochronę. Uznałam, że to nie zaszkodzi.
                Usiadłam w fotelu, rozluźniając się. W tym momencie ciszę przerwało przeraźliwe miauknięcie. Kot oszalał. Skoczył z pazurami, usiłując się wdrapać na mnie, jakby od tego zależało jego życie. Uścisk w gardle narastał, ale kocia histeria całkiem wybiła mnie z medytacji.
- Poczekaj cierpliwie!- mruknęłam do gościa z zaświatów i poszłam pozbyć się kota. Nie zaszlachtowałam go, chociaż dziury w nowych rajstopach wołały o pomstę. Tymczasem zadowoliłam się wyprowadzeniem biednego zwierzaka do innego pokoju.
                Powtórzyłam rytuał przywołania opiekunów i tym razem bez przeszkód weszłam w stan relaksacji. Zanim poprosiłam ducha o rozmowę, zwróciłam się do aniołów z prośbą o wskazówki. Jak na zawołanie, zobaczyłam fioletowo-zielony „tunel”, poprzetykany złotymi wiązkami. Cały był ze światła i migotał delikatnie. W świadomym umyśle pojawiło się wspomnienie jakiegoś artykułu, w którym autor pisał o „podsadzaniu dusz” do tunelu światła, tak by opiekunowie, mogli je odebrać i zająć się resztą swojej roboty.
                Okej, pomyślałam. A wiec mam mu pomóc dostać się do Domu. Się robi.
- Witaj A.K- powiedziałam, uroczyście wymawiając jego pełne imię i nazwisko. – Synu M i W, urodzony dnia…, zmarły dnia…
                Poczułam, jakbym trafiła w sam środek chaosu. Setki urwanych myśli, lęków, poczucia winy zdawały się wirować w jakimś zwariowanym nieporządku. Trudno to porównać do trąby powietrznej, gdyż ona porusza się według jakichś zasad. Tu panował totalny Armagedon. Zebrałam się w sobie, uwalniając się od nie swoich wrażeń.
- Wiem, jak zmarłeś i bardzo mi przykro. To na pewno nie było przyjemne- postanowiłam powiedzieć cokolwiek, by odzyskać panowanie nad swoją głową.
                Natychmiast zalała mnie fala potwornego strachu przed karą i poczucia winy.
- Bardzo żałujesz, wiem o tym. Ale nie możesz już cofnąć czasu. To już się stało. Twoje ciało umarło. Ale ty nadal żyjesz. Wybacz sobie, bo twoja dziewczyna, K. już to zrobiła. Bardzo cię kocha i chce byś odzyskał spokój.- Nie miałam pojęcia czy to co mówię ma jakiś sens, ale musiałam improwizować.
                Usłyszałam strzępy słów. Przez głowę przewijały mi się jakieś obrazy, które trudno było uchwycić.
                Dziecko. No ta, przecież zostawił małego synka.
- Twojemu synowi nic nie grozi. On też bardzo cię kocha. K. nie pozwoli by to tobie zapomniał. Jeśli chcesz mu pomóc, musisz iść dalej. To już nie jest twoje miejsce. W Domu czekają na ciebie opiekunowie. Wybacz sobie winy. Wszyscy wiedzą, że kochasz K. i synka. Jeśli pójdziesz dalej, będziesz mógł ich strzec z Domu. Staniesz się ich opiekunem.
                Chaos wciąż trwał. Na czole perlił się pot. Czułam fizyczne zmęczenie, jednak mówiłam dalej, próbując przekonać Ducha, do swoich racji. Prosiłam by odrzucił strach, chociaż wiem, że za życia to niełatwe. Podejrzewam, że po śmierci może być trudniejsze. Zwłaszcza,  jeśli mamy poczucie, że zrobiliśmy cos złego i czeka nas za to kara. Piekielna kara.
                Ja wytłumaczyć samobójcy, widocznie przekonanemu, że popełnił śmiertelny grzech, że będzie mu wybaczone. Zwłaszcza, że sama, mimo braku cieplejszych uczuć dla wszelkich zorganizowanych religii, jestem przekonana, że samobójstwo nie zostaje bez skazy na duszy? Jednak z jakiegoś powodu dostałam zadanie odprowadzenia zmarłego do Domu. Być może nie wszystkie samobójstwa są bezwzględnie złe?
                Mówiłam bez przerwy, jak w transie, nie pamiętając już nawet wypowiadanych monotonnych, łagodnym tonem słów. W końcu miałam wrażenie, że to nie ja mówię, że jestem tylko tubą na czyjś ciepły, kojący głos… Wrażenie myślowego bałaganu i lęku, które nadawał mój niematerialny klient zaczęło powoli cichnąć.
                Wyciągnęłam dłoń.
- Teraz poprowadzę cię do tunelu, gdzie już czekają na ciebie opiekunowie i zmarli bliscy- oznajmiłam, licząc na to, że nie zmyślam. Nie wiedziałam co mówić, a jednak skądś przychodziły do mnie te informacje.- Jeśli jest tu ktoś jeszcze, kto chce z nami odejść, niech złapie mnie za rękę- dodałam, wyciągając drugą dłoń.
                Nieoczekiwanie poczułam ciepły, niematerialny uścisk. Mignęła mi przed oczami uśmiechnięta staruszka, w kwiecistej chuście, zarzuconej na ramiona. Nie wyglądała jakby potrzebowała mojej pomocy w odejściu. Raczej przyszła pomóc mnie. Poczułam wzruszenie. Wzięłam głęboki oddech i wkroczyłam do tunelu.
                Mimo, iż nadal siedziałam w wygodnym fotelu, poczułam, że się unoszę. Jakby tunel był nadzwyczajnie szybką windą, prowadzącą do nieba. Rozbawiło mnie to nieco, ale szybko się opanowałam, bojąc się, że wyjdę z medytacji, nie dokończywszy swojego zadania i zostawię ducha w połowie drogi.
                Nie wiem ile trwała nasza podróż. Czas przestał istnieć. W pewnym momencie wrażenie wznoszenia się zniknęło, a wraz z nim wszystko dokoła. Zniknęły przepiękne fiolety i zielenie tunelu, jakby ktoś zgasił światło. Nie czułam jednak leku. Dotarła do mnie obecność innych istot. Promieniowały ciepłem i miłością, którą trudno ubrać w nasze ziemskie słowa. Nic nie powiedziały, ale zrozumiałam w mg, że mam wracać. Zrobiłam już swoje. To, co jest dalej nie jest dla mnie. To jeszcze nie mój czas, by „zobaczyć”. Ukłuło mnie rozczarowanie, ale szybo je zdusiłam. Wzięła głęboki oddech i zjechałam na dół. Do rzeczywistości.
                Otworzyłam oczy. Czoło miałam mokre od potu. Dłonie lekko drżały.  W domu panowała absolutna cisza. Nie słyszałam nawet burczenia lodówki w kuchni. Świeca dopalała się łagodnie.
                Wstałam, wciąż lekko w szoku, po tym co właśnie przeżyłam. Może to sobie tylko wymyśliłam? Może jestem wariatką z urojeniami? Wmawiam sobie brednie i jeszcze w nie wierzę? Jasne, świadomy umysł nie mógł sobie podarować, żeby nie zracjonalizować każdego mistycznego przeżycia.
                Ciszę przerwał huk. Podskoczyłam, przyjmując odruchowo pozycje obronną. Coś spadło? Rozejrzałam się, usiłując uspokoić bicie serca. U stóp choinki leżał pierniczek. Czerwona wstążeczka, na której wisiał była cała. On sam również się nie połamał, a sądząc po hałasie jaki narobił, leciał z samej góry. Był ciężki. Wiem, że zawiązywaliśmy te ciasteczka przy samym pniu, żeby nie obciążały gałązek. Jakim cudem spadł, skoro nie miał prawa się zsunąć?
                Czy to było „dziękuję”?
                Nazajutrz na pobliskim słupie znalazłam klepsydrę. Zmarła jakaś staruszka. Miała 86 lat. Niestety nie znałam jej, więc nie mogę zweryfikować, czy to ona przyszła mi pomóc. Zwykle jednak nie czytam klepsydr, a ta wyraźnie przyciągnęła moją uwagę. Spojrzałam w górę i wysłałam serdeczne podziękowanie. To nigdy nie zaszkodzi, prawda?
                Moja klientka wyraziła rozczarowanie, że nie porozmawiałam z jej chłopakiem „po ludzku”. Zażądała „prawdziwej” rozmowy. Ponieważ ta usługa była bezpłatna, uznałam, że to nie jej miałam pomóc. Swoje zrobiłam. Samobójca wrócił do Domu. Czy to nie jest wystarczający powód do radości?


                

Komentarze